Brutusek
Długo błąkał się wystraszony po jednym z łódzkich osiedli zanim
trafił do nas. Po pewnym czasie dołączyła do niego suczka. I
teraz już było trochę raźniej. Razem spały przytulone w
piaskownicy, razem jadły, gdy ktoś coś litościwie podrzucił i
razem uciekały, gdy inni przeganiali z kąta w kąt. Sunia pewnie
się zgubiła lub zwyczajnie została wyrzucona, gdy się zgubiła,
Brutusem jednak miał chyba za sobą straszne przejścia, bo bardzo
bał się ludzi, nawet tych, którzy go karmili.
Niestety nawet to miejsce w rogu piaskownicy zostało im w końcu
zabrane: bo brudzą piasek, bo się wałęsają, bo …
Sunia trafiła do schroniska, natomiast Brutusek tak się bał, że
w panice uciekał ile sił i nie dał się złapać.. Kiedy
dowiedzieliśmy się o losie tych psów pojechaliśmy na osiedle i
przy pomocy ludzi, którzy te psy dokarmiali udało nam się złapać
Brutusa, po sunię do schroniska pojechaliśmy dzień później.
Niestety zdążyła się już zarazić nosówką o czym wówczas jeszcze
nie wiedzieliśmy i niestety po przyjściu do naszego domu
zaraziła nam te psy, które jeszcze niebyły zaszczepione w tym
niestety również Brutusa. Jego stan był na tyle ciężki, że
lekarze orzekli, że lepsze dla nie go będzie uśpienie, niż
patrzenie jak umiera dusząc się, tak zalane były jego płuca.
Brutusek jednak, mimo tak ciężkiego stanu i strachu przed ludźmi
strasznie chciał żyć: pozwalał sobie robić zastrzyki,
pielęgnować się i widać było, że walczy. Więc i my
postanowiliśmy się nie poddawać i walczyliśmy razem z nim. Co ma
być, to będzie.
A Brutus z każdym dniem czuł się coraz lepiej. I mimo tak
strasznych prognoz przeżył tą straszną chorobę. I choć bardzo
się do nas przywiązał, chyba szczególnie dlatego, że przez te
wszystkie zabiegi miał z nami cały czas kontakt, to nigdy nie
udało się nam znaleźć mu nowego domu. Do nas podbiegał,
podgryzał, trącał nosem wymuszając, choć lekkie głaśnięcie, a
gdy tylko pojawiał się ktoś, kto chciał go adoptować, chował się
w mysią dziurę jedyne co można było obejrzeć to jego znikający
na końcu działki ogon. A i my, szczerze mówiąc nie szukaliśmy
tego domu na siłę, bo wiedzieliśmy, ile już w życiu przeszedł –
kolejna zmiana miejsca byłaby dla niego wielkim stresem.
Tym
bardziej, że panicznie bał się smyczy, więc nie nadawał się do
bloków. Do stróżowania tym bardziej, bo panicznie bał się
wszystkiego a ludzie, którzy chcieliby go wziąć tylko dlatego,
żeby dać mu dom jakoś się nam nie trafili. A szkoda, bo cudny
był z niego pies: wielki, owczarkowaty a taki nieśmiały! Ale
potrafił zabiegać o pieszczoty.
Moja mama, którą uwielbiał
często miała siniaki, bo jak się nie reagowało na jego
pieszczoty, podgryzał, żeby zwrócić na siebie uwagę. I
oczywiście natychmiast uciekał, jak szczeniak poszczekując tak
śmiesznie. I był Brutusek u nas 9 lat. Taki śmieszny miś,
niekłopotliwy, posłuszny, dobry. Niestety któregoś dnia zaczął
strasznie puchnąć, brzuch pęczniał mu z minuty na minutę, jak
wielka piłka. I tylko, dlatego, że kiedyś rozmawiałam z naszą
ukochaną panią doktor i opisywała mi objawy skrętu jelit udało
nam się go uratować.
Tym
razem wydarzyło się to w najmniej odpowiednim momencie, gdy mój
mąż był w delegacji a ja zostałam sama z ponad setką zwierzaków
i psem, który ponownie puchł w oczach. I stanęłam przed wyborem:
albo zostawię psa, żeby umarł w męczarniach, albo zostawię bez
opieki ponad setkę psów i jak wrócę z lecznicy do domu zostanę
je pogryzione lub któregoś zagryzionego. Na wzywanie kogokolwiek
nie było czasu, gdyż w tej sytuacji liczy się każda minuta a
poza tym, kogo ściągnę w środku nocy, kto pojedzie do lecznicy z
psem ważącym ok. 35kg, którego było trzeba praktycznie nieść, bo
już leciał przez ręce.
Najgorsze są właśnie takie chwile, kiedy
każdy wybór jest zły i niesie za sobą niebezpieczeństwo dla
zwierzaków. Porozsadzałam psy, gdzie się dało: sypialnia,
łazienka, schowek, przedpokój, ganek. Te, które się nie
zmieściły wypuściłam na podwórko w nadziei, że nie będą w czasie
mojej nieobecności szczekać przez pół nocy. W lecznicy okazało
się, że pani doktor jest sama i muszę zostać, żeby jej pomóc
zrobić płukanie żołądka. Jak tylko skończyłyśmy pognałam do domu
zobaczyć, co się dzieje, a Brutusek został pod kroplówką.
W domu wszystko na szczęście było ok., ale jak tylko dojechałam
zadzwoniła pani doktor, że Brutus znowu puchnie i trzeba
ponownie robić mu płukanie żołądka.
A więc w tył zwrot i powrót do lecznicy! Ponownie płukanie
żołądka, kroplówka i chwila wytchnienia, bo nie puchnie…
Brutusek rano pojechał do pani doktor Pacałowskiej, która
ratowała go przez cały następny dzień, a nawet zabrała do siebie
do domu, żeby mieć na niego oko. I tu okazało się, że nasz
biedny Brutusek rodem z piaskownicy doskonale wie, co znaczy
tapczan i oczywiście wgramolił się na łóżko pani doktor i
smacznie zasnął. Dostaliśmy nawet zdjęcie od pani doktor z
pytaniem „A gdzie ja będę spać?”.
I tak udało się Brutusa uratować po raz drugi. Mieliśmy
nadzieję, że po raz ostatni. Los jednak chciał inaczej. Po
kolejnych kilku miesiącach Brutus po raz kolejny zaczął puchnąć.
I mimo, iż tym razem również pędziliśmy do lecznicy na złamanie
karku, niestety nie zdążyliśmy na czas. I choć ten ostatni rok
życia był dla Brutusa dość trudny, to przeżył u nas 10 lat. Mamy
nadzieję, że był szczęśliwy.
|