Od 2000 roku zajmujemy się pomaganiem zwierzętom, głównie bezdomnym. Zapewniamy im dom tymczasowy, jedzenie, leczenie i szukamy im nowych właścicieli. Do momentu powstania Fundacji AZYL (kwiecień 2008) koszty naszej działalności pokrywaliśmy wyłącznie ze środków własnych. W tym czasie znaleźliśmy domy dla 580 psów (wszystkie adopcje potwierdzone stosownymi umowami), setkom zwierząt zapewniliśmy leczenie, sterylizację, godne życie. Obecnie pod naszą opieką znajduje się ponad 100 psów.
Tak naprawdę jest to nasze trzecie podejście do założenia fundacji. Pierwsze dwa razy okazały się pomyłką – osoby, z którymi próbowaliśmy założyć fundację, miały zupełnie inny system wartości, inną hierarchię oceny potrzeb i inne podejście do funduszy fundacji. Dlatego po bardzo krótkim czasie wycofaliśmy się ze współpracy. Nie chcieliśmy być kojarzeni z zasadami, które były nam obce i nie chcieliśmy stracić dobrej opinii, którą przez lata bezinteresownej pomocy najbiedniejszym zwierzętom wyrobiliśmy sobie, szczególnie w lecznicach. Do niektórych jeździliśmy czasem po kilka razy dziennie. Któregoś razu pani doktor, którą uprzejmie pożegnaliśmy o godzinie 1:30 w nocy (po wizycie z króliczkiem, znalezionym przez dzieci w piaskownicy i przyniesionym do nas), a następnie obudziliśmy o 5:30, bo się królikowi pogorszyło, zapytała nas, czy my czasem śpimy. Odpowiedź brzmi: rzadko!
Bo w naszym odczuciu pomaganie zwierzętom jest misją, jakby to patetycznie nie brzmiało. Potrzebują one pomocy z reguły nie wtedy, kiedy mamy akurat czas, lecz właśnie wtedy, kiedy jest najtrudniej: kiedy mój mąż wyjechał służbowo i zostałam sama z setką zwierzaków i miałam do wyboru, tak jak to było w przypadku Brutka, albo patrzeć, jak pies umiera na skręt żołądka, albo zostawić pozostałe zwierzaki same w domu i pędząc z nim do lecznicy zastanawiać się, czy zastanę w domu wszystkie żywe po powrocie, czy się nie pozagryzają. Pojechałam do lecznicy o godzinie 0:30, wróciłam o 6:40, a od 8:00 zaczynam pracę (w między czasie 3 razy przyjeżdżałam do domu sprawdzać, co się dzieje).
Ile razy moja mama czekała na mnie z kolacją wigilijną, wie tylko ona - rekord wynosił cztery godziny spóźnienia, kiedy walczyliśmy o życie psiaka z nosówką odebranego osobie chorej psychicznie. I niestety, walka ta zakończyła się właśnie w Wigilię!
To była jedna z najsmutniejszych Wigilii: spóźniona i przepłakana. Nie mówiąc już o tym, że nie mamy szansy razem z mężem pójść nigdzie, bo nie zostawiamy naszych zwierzaków samych, nawet na krótko. Po prostu boimy się, że może się coś złego zdarzyć. Pewnie wiele osób powie, że są większe zmartwienia i większe tragedie, ale kiedy odchodzi zwierzę, wydaje się nam, że poza nim nie ma nic ważniejszego, nic nie jest interesujące i „warczę” na każdego, kto czegoś w tym czasie ode mnie chce. Szczególnie przykro jest, jeśli odchodzi zwierzak, którego los już wcześniej doświadczył: już się wydaje, że skoro trafił do nas, jego los się odmieni, znajdziemy mu świetny dom i od tej pory będzie już tylko szczęśliwy. I wtedy, jak na ironię, przychodzi choroba…
Z tym nigdy nie mogę sobie poradzić. Może wiele osób tego nie zrozumie, ale łatwiej pogodzić mi się z odejściem psiaka, który był u nas długo, miał dobre, spokojne życie, niż z odejściem tego, który nie dostał szansy.
Czasem jest tak, że to my popełnimy jakiś błąd: zbyt późno dostrzeżemy, że coś się dzieje, nie od razu zaszczepimy, nie weźmiemy psa, bo wydaje się, że właściciel go jeszcze przetrzyma i czasem zdarza się coś, czego nie można cofnąć – takie chwile bolą najbardziej i na długo zostaje świadomość, że to cena podjęcia złej decyzji, złej oceny sytuacji. I jak na ironie, takie przypadki pamięta się przez lata, a te kilkaset pozytywnych zakończeń ulatuje szybko w niepamięć.
Do dziś pamiętam sunię Lady, która w
lutym, na zamarzniętym polu, chudzieńka i prawie bez sierści, na
zamarzniętej ziemi, ogrzewała swoje trzy maciupkie szczeniaczki.
Trafiła do nas w tak złym stanie, że baliśmy się ja zaszczepić,
chcieliśmy poczekać, aż sunia wzmocni się i wydobrzeje, i niestety
nie doczekała tego – zaraziła się nosówką i dostała porażenia
wszystkich czerech łap. Przez parę tygodni walczyliśmy o tą mądrą i
wierną sunię o pięknych orzechowych oczach i do dziś dnia nie możemy
sobie darować, że jednak nie zaszczepiliśmy jej od razu.
W takich chwilach przychodzi myśl, że nie weźmiemy już żadnego psa, niech wreszcie inni coś zrobią, że mamy już dość płaczu, rozpaczy i pożegnań… I wtedy trafia się kolejna psia sierota, która wymaga natychmiastowego działania, natychmiastowej pomocy. I choć nigdy nie zapomnimy naszej Lady, życie toczy się dalej i gdyby nawet taka walka miała się zakończyć po kilku tygodniach, to i tak uważamy, że warto, bo być może te kilka tygodni, to był najpiękniejszy okres życia tego zwierzaka, mimo choroby, bólu, zastrzyków… bo odchodzi wtulony w kochające ręce, które nie szarpią, nie biją, wsłuchany w głos, który nie wrzeszczy, lecz cichutko dodaje sił.
Właśnie tak wyobrażamy sobie pomoc zwierzętom, właśnie tak robimy od ponad 10 lat i właśnie tak wyobrażamy sobie działalność naszej Fundacji.
Jeśli uznacie Państwo, że warto nas wesprzeć w naszych codziennych zmaganiach, to bardzo będziemy wdzięczni za wszelką pomoc. Wszyscy Państwo wiecie, jak straszna jest sytuacja zwierząt bezdomnych w Polsce, jak długa jeszcze droga przed nami i jak wielkie są potrzeby takiej fundacji, jak nasza.
Dlatego też postanowiliśmy nie prosić o wsparcie przy każdej opisywanej historii, nie pisać, że bez Państwa pomocy piesek czy kotek nie ma szansy na życie, jak to często robią inne organizacje, bo taki szantaż emocjonalny uważamy za nieuczciwy.
Jeśli przez ponad 10 lat udało się nam uratować kilkaset zwierzaków, tego kolejnego też będziemy ratować, mimo wszystko. Nie chcemy stosować uczuciowego szantażu, lecz wierzymy, że sami Państwo uznacie, że warto nam pomóc, a my wdzięczni będziemy za każdą przekazaną naszej Fundacji złotówkę i wykorzystamy ja bardzo rozważnie, bo pieniądze te maja służyć wyłącznie zwierzętom, ale również z szacunku dla Państwa pracy, bo sami najlepiej wiemy, ile się trzeba natrudzić, żeby coś zdobyć.
Mamy nadzieję, że najlepszym dowodem tego, jak potrafimy gospodarować pieniędzmi, będzie fakt, że do czasu założenia fundacji udawało się nam pomagać tak wielkiej gromadzie zwierzaków wyłącznie z naszych prywatnych funduszy, a nie należymy do osób szczególnie zamożnych.
Oczywiście nie byłoby to możliwe w takim zakresie, gdyby nie pomoc wielu ludzi, na których możemy liczyć i którzy, choć na co dzień nie zaangażowani są w naszą działalność, potrafią zrezygnować z wynagrodzenia za własną pracę (wspaniali weterynarze, szczególnie pani doktor Ewa, panie Anie i pani Iza, którym nigdy nie będziemy w stanie podziękować za to, co robi dla bezdomnych zwierząt). To ludzie, którzy potrafią odwołać wszystkie swoje sprawy, aby pojechać z naszym podopiecznym do lekarza, gdy my już nie dajemy rady - pani Dorotka, na którą zawsze możemy liczyć, pani Ela, pani Justyna, dzięki której ta strona funkcjonuje, oraz wiele innych osób.
Chcemy pomagać wszystkim zwierzętom potrzebującym, dlatego do naszego domu trafiały już najprzeróżniejsze zwierzęta. Najwięcej było oczywiście psów i kotów, ale był też bocian potrącony przez samochód, który miał operacyjnie składaną nogę, sójki, sroki i gołębie, które wypadły z gniazda i które karmiliśmy co kilka godzin, oswojona kawka, która przyleciała do nas do ogrodu i tak pokochała mojego męża, że nie chciała już odlecieć i latała za nim po całym ogrodzie, aż została .
Nasze główne cele:
-ograniczenie bezdomności poprzez masową sterylizację,
-pomoc zwierzętom bezdomnym,
-poprawa sytuacji w łódzkim schronisku,
-wprowadzenie obowiązkowego czipowania zwierząt,
-zwalczanie nielegalnego handlu zwierzętami