KOZIULA

Koza o wdzięcznym imieniu Lucy, nazywana przez nas “po domowemu” Koziulą przyjechała do nas po tym, jak została znaleziona w lesie. Byliśmy uprzedzeni, że jest w nie najlepszym stanie, że nie chodzi, ale to co zobaczyliśmy, przeszło nasze najgorsze oczekiwania: z samochodu została wyniesiona na kocu i nie dość, że nie mogła o własnych siłach zrobić kroku, to nie była nawet w stanie samodzielnie utrzymać głowy w górze. Przerażenie
i wątpliwości, czy damy sobie radę walczyły w nas z ogromną ulgą, że jest już z nami, z radością, że ktoś ja porzuconą w lesie, chorą i bezradną znalazł. Że trafiła do nas.

Pierwsza diagnoza nie brzmiała najgorzej: były to objawy choroby, która zdarza się
u kóz po porodzie i wystarczy podawanie wapna a Koziula niedługo dojedzie do siebie.

U nas w domu, ze względu na dużą ilość psów nie miałaby odpowiednich warunków
i koniecznego spokoju, zawieźliśmy ją więc na działkę i okazało się, że ze względu na jej stan zdrowia musimy codziennie pokonywać ok. 150km – niestety trzeba było do niej jeździć
3 razy dziennie. Niestety ze względu na to, że nie wstawała i nie podnosiła głowy, trzeba ją było karmić: każdy kawałeczek marchewki, owies, wodę – wszystko trzeba jej było podać.
I patrząc na to cudne zwierzę ( bo okazało się, że kozy, to cudne zwierzaki ! A może to nasza Koziula było po prostu najcudniejsza), nie mogliśmy uwierzyć, że ktoś ją w tym stanie wywiózł do lasu. Umarłaby tam z głodu mając wokół pełno jedzenia. Wydawało się nam, że teraz już wszystko będzie dobrze. Jak pierwszy raz udało się nam ją postawić na nogi i ona, taka podpierana, podtrzymywana ale jednak stała na własnych nogach, to wszyscy w domu płakaliśmy ze szczęścia. Później, jak już przeszła samodzielnie kilka kroków a nawet schyliła się i samodzielnie zaczęła skubać trawę, byliśmy pewni, że najgorsze już za nami. Nawet robotnicy, którzy u nas wtedy pracowali, po przyjeździe pierwsze kroki kirowali do stodoły, żeby zanieść jej świeżą trawę. Wszyscy tak bardzo się cieszyliśmy.

Okazało się, że była to jednak cisza przed burzą: leki i chyba też nasza ogromna determinacja, walka o każdy krok, spowodowały, że jej stan na krótko się poprawił. A później było coraz gorzej. Z dnia na dzień jej stan się bardzo pogorszył i zaczęła się walka o jej życie, jeżdżenie po lekarzach i niestety okazało się, że bardzo niewielu lekarzy zna się na leczeniu kóz i niestety oni nie bardzo byli zainteresowani ratowaniem tego cudnego zwierzaka, kilka razy usłyszeliśmy: „to się Państwu nie będzie opłacało”…

Opłacało się. I tak kilka razy wzywaliśmy lekarzy na miejsce a później już naszym osobowym samochodem jeździliśmy od lecznicy do lecznicy.

Wszystko na próżno. Zrobiliśmy dziesiątki badań. Okazało się, że Koziula ma martwicę wątroby. Jej stan się nadal pogarszał. Kozę zabraliśmy ze stodoły do domu i mój mąż przeprowadził się na działkę i miesiąc spał na podłodze w kuchni obok kozy, żeby cały czas czuwać, podawać kroplówki, leki. I dogadzaliśmy jej jak mogliśmy. Jadła to, co lubiła najbardziej: marchewki i nektarynki i cały czas miała przy sobie człowieka.

Nie udało się … Odeszła. Ale mamy nadzieję, że nawet pomimo tego, że była chora, że pewnie ją coś bolało, były to najszczęśliwsze dni w jej smutnym kozim życiu. Bo bardzo ją pokochaliśmy.