|
KOZIULA
Koza o wdzięcznym imieniu Lucy,
nazywana przez nas “po domowemu” Koziulą przyjechała do nas po tym,
jak została znaleziona w lesie. Byliśmy uprzedzeni, że jest w nie
najlepszym stanie, że nie chodzi, ale to co zobaczyliśmy, przeszło
nasze najgorsze oczekiwania: z samochodu została wyniesiona na kocu i
nie dość, że nie mogła o własnych siłach zrobić kroku, to nie była
nawet w stanie samodzielnie utrzymać głowy w górze. Przerażenie
Pierwsza diagnoza nie brzmiała
najgorzej: były to objawy choroby, która zdarza się |
U nas w domu, ze względu na dużą ilość
psów nie miałaby odpowiednich warunków Okazało się, że była to jednak cisza przed burzą: leki i chyba też nasza ogromna determinacja, walka o każdy krok, spowodowały, że jej stan na krótko się poprawił. A później było coraz gorzej. Z dnia na dzień jej stan się bardzo pogorszył i zaczęła się walka o jej życie, jeżdżenie po lekarzach i niestety okazało się, że bardzo niewielu lekarzy zna się na leczeniu kóz i niestety oni nie bardzo byli zainteresowani ratowaniem tego cudnego zwierzaka, kilka razy usłyszeliśmy: „to się Państwu nie będzie opłacało”… Opłacało się. I tak kilka razy wzywaliśmy lekarzy na miejsce a później już naszym osobowym samochodem jeździliśmy od lecznicy do lecznicy. Wszystko na próżno. Zrobiliśmy dziesiątki badań. Okazało się, że Koziula ma martwicę wątroby. Jej stan się nadal pogarszał. Kozę zabraliśmy ze stodoły do domu i mój mąż przeprowadził się na działkę i miesiąc spał na podłodze w kuchni obok kozy, żeby cały czas czuwać, podawać kroplówki, leki. I dogadzaliśmy jej jak mogliśmy. Jadła to, co lubiła najbardziej: marchewki i nektarynki i cały czas miała przy sobie człowieka. Nie udało się … Odeszła. Ale mamy nadzieję, że nawet pomimo tego, że była chora, że pewnie ją coś bolało, były to najszczęśliwsze dni w jej smutnym kozim życiu. Bo bardzo ją pokochaliśmy.
|